Post 17. Marek Chołoniewski nie służy
imperializmowi.
Koncertom
i innym wydarzeniom artystycznym organizowanym przez
Marka Chołoniewskiego daleko do bycia większością
koncertów i wydarzeń artystycznych, w jakich miałem
okazję brać udział, ale na pewno są jednym z większych
podzbiorów tego zbioru, mniejszym jedynie od zupełnie
spontanicznych sytuacji typu granie u siebie albo u
kogoś w mieszkaniu, albo busking. Awangarda ma złą prasę
wśród ludzi politycznie zaangażowanych i z dobrych
powodów. Już w 1974 roku Cornelius Cardew demaskował mit
neutralności politycznej awangardowej muzyki, dowodząc,
że kompozytorzy utrwalali ideologię i struktury
imperializmu przez apolityczny mistycyzm i
formalistyczną abstrakcję. Wczoraj byłem na koncercie
zorganizowanym z okazji 20-lecia Polskiego
Stowarzyszenia Muzyki Elektroakustycznej (PSeME). W tym
poście postaram się pokazać, że droga artystyczna Marka
Chołoniewskiego jest przeciwieństwem imperialistycznej
produkcji kulturowej i choć nie ma etycznej produkcji,
konsumpcji i dystrybucji w kapitalizmie, można o niej
mówić jako o zaczątku niekapitalistycznego sposobu
robienia muzyki i szerzej sztuki w sposób analogiczny do
tego, w jaki produkcja towarowa czy merkantylizm były
zalążkiem kapitalizmu w epoce, która go
poprzedzała.
Cardew
krytykował Karlheinza Stockhausena jako "burżuazyjną
ekstrawagancję" oderwaną od materialnych realiów klasy
pracującej i służącą mistyfikacji struktur władzy.
"Gesang der Jünglinge" (1955–56) Stockhausena, z jego
ezoterycznymi eksperymentami elektronicznymi,
ucieleśniał ten rozdźwięk, traktując innowację jako cel
sam w sobie, a nie narzędzie wyzwolenia. Projekty
instytucjonalne i artystyczne Marka Chołoniewskiego nie
są gadatliwe w swojej politycznej wymowie, ale w
przeciwieństwie do nurtu awangardy krytykowanego przez
Cardewa kładą bardzo solidny nacisk na demokratyzację
tworzenia dźwięków choćby przez integrację otwartego
oprogramowania, otwartych licencji, partycypacyjnych
form sztuki i wreszcie, bardzo swobodnego traktowania
tytułów i hierarchii akademickich i artystycznych, bez
złudzeń, że jest się gdzieś poza nimi, ale w krytycznym
półdystansie od nich. Ogromna część wydarzeń
organizowanych przez Marka Chołoniewskiego jest darmowa,
a prawie wszystkie są w jakiś sposób dostępne
niepłacącej publiczności w formie wysokiej jakości
transmisji. Wszystkie te gesty wraz z ich stanowczością
i uporem podważają ekskluzywność praktyk awangardowych,
co odpowiada wezwaniu Cardewa, by sztuka służyła
społeczeństwu, a nie imperialistycznym hierarchiom.
Cardew potępiał kult „genialnego kompozytora”,
dowodząc, że postacie takie jak Stockhausen wzmacniały
indywidualizm, by osłabić zbiorowy opór. Praktyka
Chołoniewskiego burzy ten paradygmat. Jego zespoły, ale
też samo PSeME rozmywają hierarchie między kompozytorem
a wykonawcą, kompozytorem, a publicznością i
kompozytorem a wykonawcą, a wiele jego inicjatyw włącza
artystów z Globalnego Południa nie na zasadzie
festiwalowego tokenizmu, ale w duchu równości, wzajemnej
pomocy i solidarności wbrew imperialistycznej logice
dominacji kulturowej.
Krytyka
Cardewa wobec „inscenizowanego anarchizmu” Cage’a znajduje
odbicie w odrzuceniu przez Chołoniewskiego zachodniej
hegemonii kulturowej. "4'33"" Cage'a stało się symbolem
eurocentrycznego postmodernizmu, tymczasem koncerty PSeME,
czy projekty takie jak GrupLab są tak udaną jak to tylko
możliwe po tej stronie historii próbą wyobrażenia sobie
nowych sposobów bycia razem w graniu i słuchaniu.
Centrując marginalizowane historie i gesty, gdy rola
słuchaczki na widowni, czy pomocy technicznej nie jest
podrzędna wobec roli kompozytora i wykonawcy, artystyczny
i instytucjonalny output Marka Chołoniewskiego jest
odwrotnością kulturowej akumulacji odpadów i
bałwochwalstwa typowych dla imperialistycznych przemysłów
kulturowych.
Cardew
porzucił awangardowy eksperyment w latach 70., by tworzyć
świadome klasowo pieśni ludowe, głosząc, że „rewolucyjna
sztuka musi mówić jasno”. Nie wszystkie efekty tego zwrotu
były dobre. Antyintelektualizm nie jest rozwiązaniem!
Antonio Gramsci w "Notatnikach więziennych" wskazywał na
jałowość myślenia o intelektualistkach jako oderwanych od
walk klasowych. Twórcy i myśliciele nie są neutralnymi
obserwatorami, lecz aktywnymi uczestnikami procesów
społecznych. Hegemonia kulturowa klasy panującej nie
opiera się wyłącznie na przymusie, ale także na zdolności
do wytwarzania zgody. Jej ideologie są opakowywane jako
organiczne i uniwersalne, maskując rzeczywiste relacje
władzy. Ale odpowiedzią na to nie może i nie powinna być
chłopomania i antyintelektualizm, ale demaskowanie i
krytyka ideologii, oraz budowa alternatywnej świadomości
klasowej wraz z właściwymi jej praktykami i instytucjami.
Twórczość w tym ujęciu, szczególnie rozumiana jako
praktyka tocząca się na przestrzeni dekad to element
klasowej wojny pozycyjnej, długotrwałej walki przeciwko
dominacji w sferze kulturowej, w odróżnieniu od klasowej
wojny manewrowej o obalenie państwa, tego komitetu
zarządzającego interesami elit.
Inicjatywy
Marka Chołoniewskiego to krytyczna pedagogika, która
wykracza poza uczenie technicznych umiejętności,
pedagogika, która tworzy społeczne instytucje edukacyjne
konkurujące z systemem szkolnym i wspierające budowę
kontr-hegemonii przez integrację wiedzy w służbie celów
innych niż reprodukcja władzy. Gdy Stockhausen egzotyzował
hymny narodowe ("Hymnen") Chołoniewski w duchu współpracy
na zasadach równości i przyjaźni (która nie wyklucza sporu
i sprzeczki, zniecierpliwienia i nie-dehumanizujących form
konfliktu) realizuje rewolucyjny potencjał sztuki, którego
poszukiwał, czasem po omacku, Cardew.
7
maja 2025 roku w krakowskim Bunkrze Sztuki odbył się
koncert z okazji 20-lecia Polskiego Stowarzyszenia Muzyki
Elektroakustycznej (PSeME). Koncert zaczął się krótko po 19
i skończył przed 21:30 (to nie jest rock and roll).
Koncert nie był jedynie retrospektywą, jeśli już to
żartobliwą i krytyczną transformacją retrospektywy. Etyka
zakorzeniona w dostępności i współpracy pozwala muzyce
wyjść poza burżuazyjny formalizm, nawet jeśli gra się
turboserialistyczne utwory, o których możemy czytać w
książkach akademickich, jak "Etiuda na jedno uderzenie w
talerz" Włodziemierza Kotońskiego z 1959 roku. Kompozycja
powstała z pojedynczego uderzenia w talerz, a jego
serialistyczny, seriożny rygor odzwierciedlał co prawda
swoistą dla epoki zimnej wojny innowacyjność, ale jego
surowa materialność odrzucała kosmiczną abstrakcję
krytykowaną przez Cardewa i zapowiadała późniejszą
demokratyzację tworzenia muzyki przy użyciu technologii.
Dekonstrukcja
nostalgii w kompozycji Krzysztofa Knittla z dźwiękami
uszkodzonej płyty CD z nagraniem bossa novy, a nawet
powierzchownie ultrapretensjonalne gesty Stanisława
Krupowicza w "Tako rzecze Bosch" (włącznie z doszczętnie
frywolnymi próbami dystansowania się od samego siebie w
życiorysie projektowanym na ekranie w czasie wykonania)
zapowiadają wolność, która będzie naszym udziałem po
drugiej stronie kapitalizmu. Percepcyjną kulminacją
koncertu było wykonanie "Like Breathing" samego Marka
Chołoniewskiego, która podobnie jak cały koncert
decentralizuje autorstwo i burzy ekskluzywność
imperialistycznej produkcji kulturowej.
Historyczny
łuk koncertu — od wczesnych eksperymentów taśmowych
Kotońskiego po interaktywność QR-kodów odsłania genealogię
oporu, ale bez cienia nostalgii. Krupowicz mówi co prawda,
że "Nic nie poprzedza niczego. Porządek to iluzja", ale
wskazanie na rozbicie świata widzianego z Pałacu Kultury i
Empire State Building nie pozostawia wątpliwości co do jak
najdalszego od stockhausenowskiej wczuwy sprzeciwu wobec
kulturowej homogenizacji. Cardew pisał, że awangarda albo
utrwala, albo burzy system imperializmu. Dźwiękowo
wizualny samizdat Chołoniewskiego i PSeME wybiera burzenie
i skutecznie pokazuje, że sztuka nie musi służyć imperium.
Kreatywność nie należy do mecenasów samotnego geniusza,
jest głęboko społeczna i krytyczna. Rozwiewa nadzieje
imperium.
Być
może rewolucja zostanie skomponowana (na taśmę).Posted on: 2025-05-08
Post 16. Słuchane (kwiecień).
1. OutKast - Southernplayalisticadillacmuzik
2. Snooks Eaglin - The Complete Imperial Recordings
3. zoviet france - Misfits, Loony Tunes and Squalid Criminals
4. VA - Tresor Compilation Volume 12 (Illumination)
5. Wirkus - Discours Amoureux
6. Cassetteboy - Dead Horse
7. Mouse on Mars - Idiology
8. Snooks Eaglin - New Orleans Street Singer
9. Elliott Sharp - Songs from a Rogue State
10. clipping. - Dead Channel Sky
11. Elliott Sharp (with Mary Halvorson and Marc Ribot) – Err
Guitar
12. Cristian Vogel - Fase Montuno
13. Snooks Eaglin - The sonet blues story
14. Ornette Coleman - Science Fiction
15. Snooks Eaglin - Rural Blues
16. Deafheaven - Lonely People With Power
17. clipping - Dead Channel Sky
18. Yuka Honda - Memories are my only witness
19. VA - Congo Revolution: Revolutionary and Evolutionary
Sounds from the Two Congos 1955-62
20. VA - Classic Delta and Deep South Blues from Smithsonian
Folkways
21. Joni Mitchell - Mingus
22. Cut Hands - Afro Noise (Volume 4)
23. Horațiu Rădulescu, European Lucero Ensemble - Clepsydra;
Astray
24. David Grubbs - Primrose
25. Godflesh - Songs of Love and Hate
26. Crass - The Feeding of the 5000
27. Skeleton Crew - Learn To Talk / The Country Of Blinds
28. Brion Gysin - Recordings 1960-1981
29. David Sylvian - Blemish
30. Ekko Astral - Pink Balloons
31. Robert Wyatt - Nothing Can Stop US
32. Judee Sill - Heart Food
33. Prurient - Shipwrecker's Diary
34. The Lounge Lizards - The Lounge Lizards
35. Judy Garland - At Canergie Hall
36. Tanya Tagaq - Sinaa
37. THCulture - Trance Human Culture
38. Godflesh - Streetcleaner
39. Alice Coltrane - World Galaxy
40. VA - Dreamy Harbor (Tresor)
41. VA - Jukebox Girls, Vol. 38
42. VA - Tresor Compilation Volume 7
43. Aphex Twin - Syro
44. Miriam Makeba - Mama Africa. The Best of Miriam Makeba
45. Miriam Makeba - Sangoma
46. Scott Walker - Scott
47. VA - Yoruba Drums From Benin, West
48. VA - Chinese Rocks - 60's Garage, Surf, Trash Rock &
Roll A Go Go from Southeast Asia
49. Lydia Lunch - Universal Infiltrators
50. Brion Gysin - Mektoub: Recordings 1960-1981
51. Lydia Lunch - Honeymoon in Red
52. Zoviet France - Ω℧
53. VA - Tresor II - Berlin/Detroit: A Techno Alliance
54. Derek Bailey - Ballads
55. ISIS - Panopticon
56. ISIS - Wavering Radiant
57. Talking Heads - Fear of Music
58. Prodigy - Experience: Expanded: Remixes & B-Sides
59. Fred Frith - Freedom in Fragments
60. Shirley Ellis - The Name Game
61. Joni Mitchell - Don Juan’s Reckless Daughter
62. Mia Zabelka & Giselher Smekal - Somateme
Posted on: 2025-05-03
Post 15. Strefa niepokonana. Dlaczego Izrael
przegrywa wojnę?
Zbrodniarz
wojenny
Netanjahu
twierdzi,
że gdyby wojna w Strefie Gazy skończyła się teraz, Izrael
przegrałby ją. Co ma na myśli? Po powodzi Al-Aksa Izrael
zapowiadał odbicie jeńców, całkowite zniszczenie
palestyńskiego ruchu oporu i sprawienie, że Strefa Gazy już
nigdy nie będzie dla Izraela zagrożeniem. 568 dni od
rozpoczecia swojej kampanii zbrodni Izrael nie jest blisko
osiągnięcia żadnego z tych celów. Sytuacja w Strefie Gazy
pozostaje krytyczna i pogarsza się. Bezlitosne bombardowania
i ścisła blokada doprowadziły do zniszczeń na historyczną
skalę i równie historycznego kryzysu humanitarnego. 92%
palestyńskich dzieci nie zaspokaja swoich podstawowych
potrzeb żywieniowych. 70% Strefy Gazy to strefy buforowe lub
strefy zakaazane. Od 18 marca Siły Okupacyjne Izraela
zmusiły do przesiedlenia pół miliona osób.
Strona izraelsko-amerykańska otwarcie mówi o wykorzystywaniu
głodu jako metody nacisku politycznego. Strefa Gazy jest
całkowicie odcięta od dostaw podstawowych produktów od
prawie 60 dni. Dwa miliony osób głodują. Izrael i jego
sojusznicy zniszczyli ponad 80% terenów uprawnych i
szkladni, ponad 2/3 floty rybackiej, wybili prawie całe
bydło, zniszczyli 70% studni i 450 tysięcy mieszkań, oraz
prawie 90% budynków szkolnych, a także prawie 90% budynków
handlowych i przemysłowych oraz sieci drogowej. Tylko w
ostatnich tygodniach izraelski okupant zbombardował 37
punktów dystrybucji pomocy humanitarnej i 28 kuchni
społecznych. Od 18 marca, dnia masakry, w której Izrael
zabił 400 osób, w tym 170 dzieci syjonistyczny reżim
przeprowadził ponad 1400 nalotów bombowych.
Mimo bezlitosnej ofensywy Izraela frakcje palestyńskiego
ruchu oporu nadal nie wykazują spadku zdolności taktycznych
i skutecznie wykorzystują swoje nieliczne atuty (odwaga,
sieć tuneli, broń własnej produkcji, znajomość terenu) do
uderzeń na siły izraelskie nawet w rejonach uznawanych za
będące pod kontrolą przyczółku. W ostatnim czasie było nieco
ciszej o działaniach palestyńskiego ruchu oporu, ale gdy
tylko okupant wrócił do stref objętych obroną terytorialną
Palestyny bojownicy ruchu oporu zaczęli znów skutecznie
atakować izraelskie pojazdy wojskowe i stanowiska, także w
tak zwanych strefach buforowych.
W ostatnich dniach w Tufie ruch oporu wykorzystał tunele do
ataku na izraelski buldożer Caterpillar D9 (taki sam jaki w
2013 roku posłużył do zamordowania przez izraelską armię
aktywistki Rachel Corrie), oraz transporter opancerzony. W
Beit Hanoun ruch oporu dokonał skutecznej zasadzki na
izraelski pojazd dowodzenia, a następnie, również
skutecznie, zaatakował wezwane siły posiłkowe.
Jak zauważają analitycy Jon Elmer i Justin Podur,
Palestyńczycy nadal używają adekwatnej dla każdej
poszczególnej sytuacji broni, a szybkie publikowanie nagrań
operacji wskazuje na dobrą koordynację dowodzenia i
propagandy.
W trwających obecnie w Kairze, a wcześniej w Doha
negocjacjach, w których nikt rozsądny nie ma wątpliwości, że
są prowadzone z dobrą wolą wyłącznie przez stronę
palestyńską, strona palestyńska obstaje przy żądaniach
zakończenia wojny, całkowitego wycofania się Izraela ze
Strefy Gazy i Zachodniego Brzegu, otwarcia przejść
granicznych i wymiany więźniów. Ruch oporu odrzuca
absurdalne w świetle faktów z ostatnich 568 dni pomysły na
częściowe porozumienie, czy rozbrojenie ruchu oporu bez
jasnej, popartej wiarygodnymi międzynarodowymi gwarancjami
politycznej ścieżki prowadzącej do zakończenia okupacji
("Nie oddamy ani jednego pocisku").
Strategia ruchu oporu bywa porównywana do "gotowania żaby".
Już wczesną wiosną 2024 roku dowódca lotniskowca USS
Eisenhower Chris Hill narzekał, że jego "ludzie potrzebują
przerw, potrzebują wrócić do domu". W ostatnim czasie
izraelska prasa donosiła o przeszło 100 tysiącach
rezerwistów odmawiających wykonania rozkazów
mobilizacyjnych, a świat obiegła wiadomość o rodzicach
rekrutów wysłanych do Strefy Gazy domagających się ich
wycofania z powodu niewystarczającego treningu. Rekruci
mieli zostać wysłani do walki przed zakończeniem zaledwie
czterotygodniowego szkolenia. Słabość armii wymienił wśród
czynników zwiastujących upadek syjonistycznego projektu
politycznego izraelski historyk Ilan Pappé już w czerwcu
2024 roku. Od tamtego czasu Izrael zabił mnóstwo ludzi i
zniszczył mnóstwo infrastruktury, ale jego sytuacja
strategiczna i polityczna tylko się pogarsza.
Ruch Ansar Allach z Jemenu, będący obecnie najsilniejszym
węzłem oporu poza terenami okupowanej Palestyny, kontynuuje
humanitarną blokadę morską na Morzu Czerwonym i odpiera
ataki powietrzne USA przez notoryczne zestrzeliwanie
amerykańskich dronów Reaper (Jemeńczycy zniszczyli 10% całej
floty tych dronów, z których kazdy kosztuje co najmniej 30
milionów dolarów). W ostatnich nieco ponad 40 dniach USA
dokonały ponad 1000 nalotów bombowych na Jemen. Bez
autoryzacji Rady Bezpieczeństwa ONZ, bez wypowiedzenia
Jemenowi wojny. Tylko dlatego, że Jemeńczycy bronią
Palestyny i poważnie traktują swoje zobowiązania
międzynarodowe w kontekście trwającego ludobójstwa. Mimo
bezlitosnych bombardowań Jemeńczycy nie wykazują spadku
aktywności. Blokada trwa, podobnie jak sporadyczne ataki
rakietowe na obiekty wojskowe w przyczółku. Ansar Allah
rośnie w siłę, a każdego tygodnia w Jemenie odbywają się
masowe, spektakularne demonstracje poparcia dla
Palestyńczyków.
Powyższa analiza nie wyczerpuje tematu. Walki toczą się na
Zachodnim Brzegu (Tulkarem, Dżanin), w Libanie Izrael
kontynuuje zamachy przy użyciu dronów, rebrandowana Al-Kaida
naciska na palestyńskie frakcje w Syrii, mnóstwo rzeczy
dzieje się na froncie politycznym, także poza regionem.
Analiza ma na celu pokazanie, że da się dostrzec wyraźne
ograniczenia siły militarnej Izraela i jego sojuszników
wobec zdeterminowanego, asymetrycznego oporu. Kryzys
humanitarny w Strefie Gazy będzie miał długotrwałe
konsekwencje, ale skuteczność ruchu oporu wzmacnia jego
pozycję negocjacyjną. Dodatkową presję na Izrael i USA
wywierają działania regionalne, zwłaszcza te prowadzone
przez Ansar Allach, a odrzucenie przez ruch oporu idei
rozbrojenia pokazuje na gotowość długoterminowej walki
zborjnej do czasu osiągnięcia satysfakcjonującego
rozwiązania politycznego.
Palestyna będzie wolna!
Źródła: Electronic Intifada, Anti-Empire Project, The
Cradle, Machina Myśli, Mondoweis, Akcja Socjalistyczna.
Posted on: 2025-04-27
Post 14. Do nocnych marków.
"Aux
Noctambules" Davida Grubbsa z udziałem Noëla Akchoté to
jeden z tych albumów, do których wracam z pewną
regularnością – przynajmniej dwa, trzy razy w roku. Rzadziej
niż do niektórych moich ulubionych płyt z udziałem Grubbsa
(jak "Camoufleur" Gastr del Sol) czy Akchoté (np. jego
nagrania madrygałów Carlo Gesualdo na pięć gitar), ale
ponowne odsłuchania zawsze są dla mnie wydarzeniem. Obaj
muzycy mają zresztą na koncie olbrzymią liczbę znakomitych
projektów – zarówno solowych, jak i współtworzonych z innymi
artystami.
Muzyka
nigdy
nie
doświadczała
bardziej
paradoksalnej epoki. W zamian za doszczętne utowarowienie
i algorytmiczne spłaszczenie kultury zyskaliśmy
rzeczywistość, w której wszystkie epoki stylistyczne i
coraz więcej tych epok - od barokowych kontrapunktów po
glitchowe eksperymenty - współistnieją w iluzorycznej
wiecznej teraźniejszości. Iluzorycznej, ponieważ wrażenie
jednoczesności wynika wyłącznie z naszego przebodźcowania,
podczas gdy nie-do-ogarnięcia mnogość historii toczy się
równolegle.
Roczne
podsumowania
"najlepszych
albumów"
dawno
utraciły sens - nie z powodu braku wybitnych dzieł, ale
dlatego że żadna pojedyncza świadomość nie jest w stanie
ogarnąć tego kosmicznego rozproszenia. Nawet najbardziej
hermetyczne nisze (jak atletyczny, melancholijny
post-hardcore, czy post industrialny izolacjonistyczny
illbient) rozpadają się na wewnętrzne frakcje i mutacje,
każda z tuzinem albo większą liczbą zespołów/projektów, a
to, co dziś funkcjonuje w undergroundzie, jutro staje się
viralowym szablonem.
Ta
kakofonia to nie chaos, to efekt zaniku centrum. Zjawiska,
które witam poniekąd z radością. Muzyka nadal burzy i
buntuje się, nawet jeśli awangarda walczy dziś najczęściej
z własnymi duchami w algorytmicznym imadle (ile bym dał za
większą proporcję nienostalgicznej awangardy w
awangardzie!). W tej pozornej anarchii wzmocnionej
łatwością nagrywania i publikowania kryje się pewnego
rodzaju wolność. Może właśnie dlatego, mimo wszystko, to
najlepszy czas, by być słuchaczem: nie trzeba wiele
poświęcać, by dać się dotknąć muzyce.
Kocham
dużo
różnej
muzyki
i
nie wyobrażam sobie, że miałbym próbować nadążyć za
którąkolwiek z części rzeczy, którymi się interesuję. Jest
sporo rzeczy, które czytam szybko, ale słuchanie "szybko"
szybko stałoby się dla mnie pracą.
"Aux
Noctambules"
powstało
w
paryskim
Xtralab w 1998 roku. Płyta została wydana w 1999 roku we
współzałożonej przez Akchoté wytwórni Rectangle, ale
poznałem ją nieco ponad 5 lat później. Podobno została
nagrana w dwóch podejściach. Grubbs gra na fisharmonium,
Akchoté na gitarze. Jedna ścieżka, nieco ponad kwadrans
muzyki w stylu, który tak często nudzi doszczętnie, ale
nie tym razem.
Grubbs
jest
znany
(niszowo
i
to nie przytyk) jako pionier interdyscyplinarny post
rockowy/post punkowy notoryczny kolaborator, choć solowych
nagrań też wyprodukował mnóstwo. Akchoté to twórca
niewiarygodnie wielkiego katalogu projektów muzycznych od
nagrań popowych standardów po eksperymentalne zgrzyty.
"Aux Noctambules", ze swoją improwizowaną strukturą i
odważną realizacją prostej, stanowczej koncepcji
brzmieniowej, świetnie
leży
w
katalogach
obu
muzyków
Utwór
rozwija
się
powoli
między
liturgicznym dronem fisharmonii i strzępów melodii,
flażoletów i mikrotonowych gitarowych interwencji, które
minimalnie, ale zarazem stanowczo destabilizują
harmoniczną bazę. Napięcie między stabilnością i
dezintegracją rzadko działa tak dobrze i trudno uwierzyć,
że utwór został nagrany za dwoma podejściami.
"Aux
Noctambules"
znaczy
"Do
nocnych
marków". Kościelne alikwoty prowadzą dyskusję abstrakcyjną
gitarą. Dyskusję, która nie jest kłótnią, raczej
filozoficzną przyjaźnią, której towarzyszy nieskończona,
skupiona nieufność. Muzykom udało się stworzyć coś, co
jest jednocześnie przyjazne i niepokojące.
Płyta
nie
jest
bardzo
popularna,
ale ma słuchaczy (co najmniej trzech). Jeśli nie słuchałaś
muzyki Grubbsa i Akchoté, a podoba Ci się "Aux
Noctambules" masz do wysłuchania setki (!) nagrań, z
których zdecydowana większość jest co najmniej
interesująca, a wiele dorównuje głębią i pięknem "Aux
Noctambules". Wygodnymi skokami z "Aux Noctambules" w
dyskografie obu muzyków będą odpowiednio "Camoufleur"
Gastr del Sol (zespół Grubbsa) i "Rien" Akchoté. Po ponad
ćwierć wieku od pierwszego wydania i kilkanaście lat po
reedycji pozostaje arcydziełem współpracy i
powściągliwości. Ta nieustępliwa eksploracja drona i
dysonansu nagradza skupienie i sama, nawet nie poparta
przepastnymi katalogami autorów wystarczyłaby do wrzucenia
i Akchoté do grupy ważnych ludzi w muzyce. Posłuchajcie
"Aux Noctambules".
Posted on: 2025-04-26
Post 13. Lenin zdetronizowany.
155 lat temu urodził się W. Lenin. Długo
trzymałem się od Lenina z daleka bo kojarzył mi się głównie z
ludźmi stawiającymi mu pomniki (fatalny fandom). Przełomem
była lektura "Lenin Rediscovered" Larsa T. Liha.
Lih dowodzi, że "klasyczne" odczytanie "Co robić?" jako
manifestu awangardowej partyjnej elity w oderwaniu od masowej
samoorganizacji jest wynikiem błędnych tłumaczeń i braku
znajomości kontekstu międzynarodowego, w jakim Lenin pisał
swój tekst.
Lih pokazuje, że Lenin traktował pracowników jako aktywnych,
ciekawych i zdolnych do samodzielnego działania. Książka Liha
sięga do korzeni debaty, w której łączą się doświadczenia
niemieckiej socjaldemokracji z ruchem rosyjskim, pokazując, że
Lenin pisał i działał z pozycji przekonania o ścisłej
współzależności i wzajemnym uzupełnianiu się naukowego
socjalizmu i ruchu pracowniczego.
Lih wskazuje, że "Co robić?", które powstało w tzw. „okresie
Iskry” (1900–1901), było odpowiedzią na wewnątrzpartyjne
spory, a nie manifestem "nowego typu partii". Jego zdaniem
Lenin korzystał przede wszystkim z doświadczeń niemieckiej
socjaldemokracji, zwłaszcza koncepcji Karola Kautsky’ego.
Centralna w analizie Liha jest krytyka mitu o elitarnym
charakterze bolszewizmu. Lih pokazuje, że fragmenty, które
zbudowały ten mit miały charakter polemiczny. Lenin beształ
przeciwników politycznych, "anarchistów" i „ekonomistów”, a
nie sam ruch pracowniczy, podkreślając raczej jego potencjał i
entuzjazm.
Według sporej części w większości doszczętnie nudnej
literatury socjalistycznej (serio, masa tej bibuły jest
potwornie przegadana i czyta się jak gdyby oglądało się mur z
cegieł z napisem "postęp") Lenin jest autorem koncepcji
"partii nowego typu". Partia ta miała być hiperzdyscyplinowana
i scentralizowana. Lih pokazuje, że taki obraz wywodzi się z
późniejszych komentarzy i przekładów, a sam Lenin postulował
stworzenie czegoś w rodzaju sieci komórek dzielących się
wiedzą teoretyczną i praktyczną.
Lih podkreśla ciągłość między naukową analizą kapitalizmu
(teoretykami) a walką ekonomiczną pracowników – te dwie sfery
miały się wzajemnie napędzać. Dlatego partia Lenina miała być
miejscem spotkania obydwu grup, a nie elitarnym sztabem
planistów i charyzmatycznych wodzirejów rewolucji.
Oczywiście nie twierdzę, że Lih całkowicie rozgrzesza Lenina z
wszystkich przypałowych rzeczy. Dyktatura proletariatu szybko
przerodziła się w aparat represji, kontrolowany przez
biurokrację partyjną. Już w 1918 roku Róża Luksemburg
ostrzegała przed ryzykiem biurokratyzacji, zauważając, że
absolutyzm „aparatów państwowych” stanowi zagrożenie dla
rewolucyjnych celów pracowników. Czytając teksty Lenina,
szczególnie te późniejsze trudno też oprzeć się wrażeniu, że
Lenin bardzo swobodnie poczynał sobie z teorią marksistowską w
celu legitymizowania własnych dążeń i w celach polemicznych.
Postać Lenina pokazuje głębokie napięcia między idami
demokracji pracowniczej a praktyką polityczną. Na jej tle
można też pokazać spory o cele i metody rewolucji. Moje
wnioski nt. Lenina nie są jakoś szczególnie głębokie, ani
odkrywcze. Nie stawiajmy mu pomników, na pewno. Nie był i nie
powinien być dla nikogo żadnym bóstwem. Spora część jego
praktyki i teorii tej praktyki była sztukowana na bieżąco i
czasami mocno naciągana.
Lenina warto czytać choćby po to, by zrozumieć, jak rodziły
się i ewoluowały kluczowe koncepcje rewolucyjne XX wieku.
Przez pryzmat „Co robić?” (w kontekście!) można dostrzec, że
Lenin nie wymyślał od zera nowej religii politycznej, lecz
starał się połączyć doświadczenia niemieckiej socjaldemokracji
z żywiołowością rosyjskich pracowników.
To cenna lekcja o dynamice rewolucji, o zależności idei od
kontekstu historycznego i o tym, jak wielkie plany mogą
zderzać się z twardą codziennością.
Nie będę kłamał, sam nie bardzo rozumiem potrzebę bycia fanem.
Paraspołeczne relacje z osobami twórczymi przeżywam jako
podziw dla konkretnych rzeczy, które te osoby zrobiły, nic
więcej. Może brakuje mi genu sentymentalizmu, ale jeśli
potrzebujecie być fanami, bądźcie fanami, nie wiem, jakichś
postaci z komiksów albo powieści science-fiction może? Serio,
żadna książka, nie ważne jak bardzo przełomowa, nie
usprawiedliwia kultu. Nie stawiajmy Lenina i jego tekstów na
piedestale. Traktujmy je raczej jak laboratorium myśli –
miejsce, gdzie można eksperymentować, porównywać, wyciągać
wnioski i formułować własne hipotezy o tym, czym jest władza,
rewolucja i solidarność. To właśnie w napięciu między podziwem
dla błyskotliwej argumentacji a świadomością konsekwencji
politycznych jego projektów kryje się prawdziwa wartość tej
lektury.
155 lat od jego urodzin pamiętajmy, że historia myśli
politycznej nie polega na wykuwaniu ludzi z kamienia. "Lenin
Rediscovered" Larsa T. Liha to dowód, że nawet najbardziej
znane teksty można czytać na nowo – bez klękania przed
pomnikami, ale z otwartymi umysłami i zdrową dozą sceptycyzmu.
Posted on: 2025-04-22
Post 11. Moralizatorstwo gnijącej Europy. Kilka słów o
neoidealizmie.
Instytut Macdonalda-Lauriera, noszący imiona prominentnych
rasistów i kolonizatorów, należy do czołowych dostarczycieli
intelektualnego zaplecza dla imperialistycznej polityki.
Zapoznałem się z opracowaniem „Neo-Idealism: Grand Strategy
for the Future of the Transatlantic Community” autorstwa
Benjamina Tallisa, opublikowanym przez tę instytucję.
Przyznaję, że nieraz natrząsałem się z autora, a lektura jego
pracy nie poprawiła mojej opinii o nim..
„Neoidealizm” Tallisa przedstawia się jako nowatorskie,
moralno-strategiczne ramy dla „wspólnoty transatlantyckiej”
(czytaj: NATO i UE), lecz w istocie jest desperackim manewrem
ideologicznym upadającego bloku imperialistycznego. Jego
fetyszyzacja „wartości liberalnej demokracji” jako podstawy
geopolityki służy tu maskowaniu rzeczywistych interesów elit.
Retoryka „prymatu wartości” to oczywiście żadne zerwanie z
realizmem – to jedynie nowy język uzasadniania imperialnego
status quo. Gdy Tallis mówi o „wolnych społeczeństwach”,
udaje, że „wspólnota transatlantycka” nie odpowiada za
narzucanie globalnemu Południu neoliberalizmu poprzez
instytucje finansowe, zamachy stanu i zniewolenie długiem.
Nikt poważny (ani Tallisa, ani Anne Applebaum, ani Kaja
Kallas, ani Radosław Sikorski nie są poważnymi ludźmi) nie
traktuje dziś poważnie twierdzeń, jakoby ta „wspólnota”
pielęgnowała demokrację we własnych granicach.
W Polsce demokracja przechodzi proces kontrolowanej
dekompozycji. Elity polityczne PO-PiSu z przystawkami budują
system hybrydowy – formalnie pluralistyczny, w praktyce oparty
na przejmowaniu instytucji, nagonkach na opozycję i
mniejszości, oraz instrumentalizacji prawa. "Reformy" Ziobry,
"lex Tusk" czy zaostrzenie prawa aborcyjnego pokazują, że
celem nie jest autorytaryzm w stylu XX-wiecznym, lecz
systemowa dominacja bez całkowitego niszczenia fasady
demokratycznej. Paradoksalnie, to właśnie ta fasada pozwala
władzy utrzymywać międzynarodową legitymizację.
W Niemczech kryzys ma charakter milczącej erozji.
Społeczeństwo, zmęczone dekadami polityki "braku alternatywy"
(Alternativlosigkeit), traci zaufanie do establishmentu
CDU-SPD. Wzrost poparcia dla AfD to symptom bankructwa
niemieckiego modelu, który nie potrafi odpowiedzieć na
nierówności pogłębione przez reformy Schrödera ani na
frustracje wschodnich landów. Koalicje "świateł drogowych"
podobnie jak polska koalicja rządząca przypominają próby
gaszenia pożaru butelką wody – wszędzie brakuje wizji
wykraczającej poza zarządzanie kryzysami.
Francja to przykład demokracji w stanie przedzawałowym. System
V Republiki, zaprojektowany dla stabilizacji, dziś produkuje
permanentny stan wyjątkowy – od żółtych kamizelek po protesty
przeciwko reformie emerytalnej.
We Włoszech demokracja stała się laboratorium postpolityki.
Kolejne rządy – od technokratów Montiego po prawicową Meloni –
udowadniają, że włoski system to maszyna do produkcji
tymczasowych konfiguracji bez zdolności do reform. Wzrost FDI
(Fratelli d'Italia) to efekt pustki po upadku partii masowych.
Wspólny mianownik? Klasy polityczne w Polsce, Niemczech
Francji i we Włoszech przypominają lekarzy, którzy nie
potrafią zdiagnozować choroby, więc leczą objawy. Neoliberalna
Europa stworzyła system, w którym demokracja ogranicza się do
rytualnej rywalizacji bez wpływu na gospodarkę. Gdy partie
głównego nurtu stają się menedżerami status quo, ich elektorat
ucieka albo w populizm, albo w apatię. Niestety także w Polsce
lewica po wybiciu się na niezależność rzadko wychodzi z
inicjatywami wykraczającymi poza intencję lepszego
zarządzania. Bez radykalnej redefinicji demokracji – która
musi oznaczać społeczną kontrolę nad kapitałem – kryzys będzie
się tylko pogłębiał. Europa albo stanie się prawdziwie
demokratyczna albo będzie nadal gnić. Pomysły w rodzaju
"neoidealizmu" na nic się nie zdarzą.
Tallis ubolewa nad „strategicznymi deficytami” Niemiec i
Kanady, przedstawiając ich niechęć do ślepego podporządkowania
się hegemonii USA jako porażkę. Nie dostrzega przy tym, że
„rozłam” Niemiec nie wynika z nieudolności, lecz ze
sprzeczności interesów różnych frakcji niemieckiego kapitału.
"Osiem filarów neoidealizmu" Tallisa to nie postępowa wizja,
lecz projekt zaostrzonej imperialistycznej dyscypliny. To
toksyczna rekonfiguracja zmilitaryzowanego neoliberalizmu.
Kiedy Tallis ostrzega przed „wewnętrznymi słabościami”, które
mogliby wykorzystać przeciwnicy, w istocie mówi o klasowym
oporze i lewicowym sprzeciwie. Jego rozwiązanie? Nie
materialne ustępstwa, lecz ideologiczna indoktrynacja i
policyjna konsolidacja. Wezwanie do „lepszej kultury
strategicznej” to nic innego jak apel o zintensyfikowanie
propagandy, by społeczeństwa bezkrytycznie zaakceptowały
imperialne cele.
Koncept „siły drużynowej” demaskuje prawdziwe oblicze
neoidealizmu: to próba zdyscyplinowania rywalizujących frakcji
burżuazji (niemieckich przemysłowców, francuskich gaullistów)
w jednolity front przeciwko Globalnemu Południu i wschodzącym
mocarstwom. To nie idealizm – to brutalny realizm upadającej
hegemonii.
Projekt Tallisa, przybrany w „moralny” sztafaż, to nie wizja
przyszłości, lecz nowe opakowanie dla agonii starego porządku.
Prawdziwy internacjonalizm to walka klasowa przeciw
imperialistycznej wojnie, solidarność z ruchami
antykolonialnymi i budowa socjalizmu – nie odświeżanie
burżuazyjnych frazesów. Neoidealizm to nie strategia na
przyszłość – to requiem dla umierającego imperium.
Posted on: 2025-04-21
Post 10. Szela Inc. - "Żniwa Molocha" (recenzja)
Płyta (egzemplarz 7 z 23) zaczyna się dźwiękiem kosy. To nie
sample, to manifest. Pierwszy cios w maszynę. "Żniwa Molocha"
to cybernetyczna żakeria przeciwko władzy algorytmów. Szela
Inc. (Korporacja Szela) wysadza tory muzyki. Ich utwory to
pole bitwy między krwawiącym rewolucyjnym futurystycznym
folkiem, a zimną illbientową elektroniką biurowych klitek.
Strona pierwsza - "Poczerniałe bruzdy".
"The Serf OS" zaczyna się od zniekształconego chóru, który
mógłby śpiewać w bułgarskiej chacie 200 lat temu, gdyby nie
to, ze jego głosy są przetwarzane przez koronkowo modulowany
bitcrusher i pogłos zmieniający parametry z każdym ułamkiem
sekundy. Rytm przypomina to stukot maszyn rolniczych, to
zniekształcony dźwięk giełdy papierów wartościowych.
"Spal silikonowych panów" to hymn bez melodii rodem z
karczmy-pixelblaze, w której wieśniacka furia łączy się z
algorytmicznym chłodem. Syntezatory warczą jakby były zarazem
głodne i wściekłe, a basowe częstotliwości orzą jak gdyby
szykowały ziemię pod wirtualny zasiew. To nie industrial - to
agrarny noise, dźwięk buntu zapisany w języku rodem z
cyfrowego grymuaru, z którego przywołasz zdekompilowanego
ducha Jakuba Szeli z towarzystwem botów-furii strajkujących w
chmurze.
Strona druga - "Drukarka cyfrowa"
"Error 1648 (Guru meditation)" to dronowy tren, w którym
archaiczne dzwony kościelne mieszają się z sygnałami błędów z
maszyn, których przeznaczenie budzi grozę. Muzyka przywołuje
krwawy bunt przeciwko technofeudalnej opresji. Chłopi mają co
prawda zablokowane konta, ale zanim znikną z timeline'ów,
wywołali niejeden incydent.
"Jesień algorytmów" to finał, ale bez rozwiązania. Sample
układają się w modlitwy do zdezintegrowanych świętych. To
"Pieśń ziemi naszej" epoki, w której miliardy internetowych
parobków urabiają metadane po kilkanaście godzin w pracy i po
pracy.
"Żniwa Molocha" to nie retrofuturyzm bo nie ma w nich krzty
nostalgii. To muzyka, która wie, że postęp rośnie na kościach.
Hakowanie mitu, ale kosą. Dźwięki Korporacji Szela to
folktroniczne świadectwo epoki w której zmęczenie zmęczeniem
przebodźcowaniem skutkuje próbą zakodowania muzyczno-tekstowej
choroby prionowej i podania jej systemowi. Solidne af.
Posted on: 2025-04-20
Post. 9. Granice sarkazmu. Shitposting i odwaga do powagi.
Pod koniec
XX wieku neoliberalizm ogłosił 'koniec historii', a lewica
– po porażkach tzw. realnego socjalizmu i rozpadzie ruchów
pracowniczych – pogrążyła się w głębokim kryzysie
tożsamości. W tej próżni ironia stała się bezpieczną,
domyślną formą sprzeciwu: pozwala krytykować system bez
narażania się na zarzuty naiwności czy 'utopizmu'. Sarkazm
stał się bronią przegranych – sposobem na zachowanie
intelektualnej godności w świecie, który ogłosił, że nie
ma alternatywy dla kapitalizmu.
Trudno
wskazać wyczerpującą listę źródeł ironicznego przełomu w
języku i myśleniu lewicy. Z pewnością istotną rolę odegrał
tu postmodernizm, ze swoją nieufnością wobec 'wielkich
narracji'. Lewica, zamiast budować własną wizję
przyszłości, coraz częściej ograniczała się do
demaskowania, które przecież jest zaledwie pierwszym
krokiem myślenia. Kluczowe znaczenie dla ukształtowania
epoki ironii miała również kultura internetowa – najpierw
fora, a później media społecznościowe, które wyniosły
sarkazm do rangi waluty. Ironia stała się sposobem na
zdystansowanie się od rzeczywistości i uniknięcie
zaangażowania.
W świecie, w
którym każdy akt zaangażowania może w ciągu sekund zostać
wyśmiany, zironizowany lub sprowadzony do kolejnego
formatu do wypełnienia nieskończonego scrolla (memy),
powaga stała się towarem deficytowym. Algorytmy promują
to, co wywołuje natychmiastową reakcję: sarkazm,
kontrowersję, mechanicznie wywoływane emocje. Nie trzeba
nawet posiadać dużego profilu w mediach społecznościowych,
by wokół osoby czy organizacji wyrosła sieć kont, których
jedynym zadaniem jest ironiczne komentowanie, parodiowanie
i robienie min. W rezultacie lewicowi aktywiści często
stają przed wyborem posługiwać się ironią, która nikogo
nie zrani, ale i niczego nie zmieni – albo ryzykować, że
ich szczerość zostanie odebrana jako 'nietrafiony ton' i
pozbawiona zasięgu.
„Tymczasem
zaangażowanie wymaga czegoś, co współczesna kultura
cyfrowa systematycznie osłabia: zdolności do utrzymania
uwagi i gotowości do konsekwentnego działania. W świecie,
w którym każdy problem musi zmieścić się w 280 znakach, a
reakcje na kryzysy trwają krócej niż cykl trendów na tym,
czy innym portalu społecznościowym, głęboka praca
polityczna wydaje się anachronizmem. Ironia staje się nie
tylko stylem komunikacji, ale mechanizmem obronnym –
pozwala uczestniczyć w debacie bez zaangażowania i bez
realnego ryzyka. Można krytykować wszystko, nie proponując
niczego. Można żartować z władzy, nie naruszając jej
rzeczywistych struktur. W ten sposób internetowa lewica
często przypomina kabaretowego satyryka.
Oprócz
postmodernizmu i internetu, wśród źródeł epoki
shitpostingu należy wskazać także głęboką instytucjonalną
bezradność lewicy. Związki zawodowe i partie lewicowe
utraciły realny wpływ, a protesty uliczne raz za razem
okazywały się nieskuteczne. Sarkazm stał się substytutem
działania. Łatwiej żartować z porażek, niż zmierzyć się z
ich przyczynami.
Pułapka krytycznego dystansu
„Nawet jeśli
– choć to wątpliwe – ironia i szyderstwo początkowo
skutecznie chroniły przed frustracją, to szybko
przerodziły się w samozadowolenie z własnej
przenikliwości. Tymczasem rozpoznanie sprzeczności systemu
to tylko część świadomości klasowej. Bez woli walki o
realną zmianę staje się ono jedynie fetyszem i narzędziem
do budowania poczucia wyższości, mefedronem dla mas. W
efekcie powstała kultura, w której poważne zaangażowanie
uznaje się za naiwność, cynizm za oznakę inteligencji
(„oranie”), a dyskusja sprowadza się do rywalizacji o
najbardziej zjadliwy komentarz.
Ruch
socjalistyczny wciąż deklaruje chęć radykalnej zmiany
świata, lecz coraz częściej jego domyślnym językiem stają
się ironia i cynizm – intelektualne tiki, które zamiast
wzmacniać opór, pogłębiają poczucie bezradności. Sarkazm
potrafi demaskować absurdy systemu, ale gdy staje się
główną formą politycznej ekspresji, zamienia walkę
polityczną w spektakl dla wtajemniczonych. Kapitalizm
świetnie radzi sobie z szyderą: potrafi ją rozbroić,
przetworzyć na towar i sprzedać z powrotem, skutecznie
neutralizując jej krytyczny potencjał. Nie istnieje taka
liczba sarkastycznych tweetów, której system nie byłby w
stanie przetrwać.
Kapitalizm –
system oparty na przymusie, a zasłaniający się frazesami o
wolności – jest absurdalny. Ironia potrafi to świetnie
obnażyć: rozbraja propagandę, demaskuje hipokryzję, a
nawet przynosi chwilowe wytchnienie. Problem zaczyna się
jednak wtedy, gdy sarkazm staje się alibi dla bezczynności
– gdy zamiast organizować gniew, przekształca go w
intelektualną rozrywkę. Czy można obalić system, nie
wierząc ani w możliwość zmiany, ani w tych, którzy mieliby
jej dokonać? Lewicowy dyskurs coraz częściej przypomina
monolog rozczarowanego obserwatora, który woli drwić z
‘fałszywej świadomości’ mas, niż z nimi rozmawiać. A
przecież kapitalizm nie runie tylko dlatego, że udało nam
się go dowcipnie opisać.
Lewica, która udaje, że nie jest lewicą
Problemem
staje się nie tylko cynizm, lecz także niechęć do jasnych
deklaracji. Zamiast mówić wprost o konieczności obalenia
kapitalizmu, część lewicowych komentatorów, a nawet całe
formacje polityczne wolą 'bić wokół krzaka' i przemycać
swoje postulaty w zawoalowanej formie. Obawiają się, że
zbyt stanowcze słowa o klasie, wyzysku czy własności
środków produkcji odstraszą ‘umiarkowanych’. Tymczasem
polityka, która ukrywa swoje cele, nie mobilizuje – ona
męczy. I, mówiąc szczerze, zwyczajnie nudzi. Czas, uwaga i
inne zasoby poznawcze są zbyt cenne, by marnować je na
gesty, które sprowadzają się do pokazywania języka. Centrystyczna
retoryka
nie
buduje
poparcia,
lecz
tylko
pogłębia
dezorientację.
Ruch,
który wstydzi się swojej tożsamości, sam siebie
rozbraja.
Socjalizm
nie stanie się bardziej strawny, jeśli opakujemy go w
język konsultingu!
Siła tego, czego system nie może przełknąć
Ironia bywa
skuteczna, ale jej skuteczność jest bardzo ograniczona.
Gdy staje się domyślną formą myślenia zamienia bunt w
towar, krytykę w content, a rewolucyjny etos w estetykę
("tożsamość towarowa subkultur odzieżowych"). Sarkazm,
zamiast ranić system, często zaczyna go zasilać – jako
kolejny produkt w ekonomii uwagi. Shitposting, który może
nawet chciał być ciosem w neoliberalny absurd, coraz
częściej okazuje się tylko retoryczną siłownią dla tych,
którzy wolą prężyć swoje intelektualne muskuły, niż wziąć
odpowiedzialność za zmianę. W najlepszym razie to pozór
sprawczości – w najgorszym: elegancka forma kapitulacji,
która pozwala zachować twarz, nawet jeśli już dawno
straciło się wolę od walki, nie mówiąc już o wierze w
zwycięstwo.
Lewica coraz
częściej zamyka się w bańce wtajemniczonych, rozumiejących
jej nawiązania i kod kulturowy ("lore"), traktując
politykę jako intelektualną grę. Największym zagrożeniem
płynącym z tej postawy nie jest nawet samo zamykanie się w
elitarnym dyskursie, lecz paraliż woli zmiany. Gdy każda
poważna propozycja zostaje natychmiast rozbrojona
ironicznym komentarzem, a perspektywa transformacji
społecznej uznana za naiwną utopię, jedynym logicznym
wnioskiem staje się rezygnacja. Nie oszukujmy się, nie
dokonamy przełomu inaczej, niż łącząc trzeźwą analizę, i
odwagę mówienia prawdy z niezachwianą wiarą w możliwość
zmiany. Prawdziwie rewolucyjna komunikacja nie może
poprzestawać na demaskowaniu sprzeczności systemu – musi
wskazywać konkretne drogi wyjścia i mobilizować do
kolektywnego działania.
Nie zalecam
odrzucenia ironii i sarkazmu w całości – śmiech może być
narzędziem oporu, lecz drwina nie może stać się jedyną
formą walki ani uniwersalną odpowiedzią na każdą
niesprawiedliwość. Gdy lewica redukuje się do roli loży
szyderców, traci zdolność realnego kwestionowania władzy.
Jesteśmy przebodźcowani, ewolucja nie przygotowała nas do
nieskończonej ilości informacji i kodów, ale nie dajmy
sobie wmówić, że powaga jest nudna, a prostolinijność –
trywialna. Mówienie prawdy jest czymś potężnym i
niebezpiecznym, bez lukru i bez autocenzury. W połączeniu
z konsekwentnym budowaniem struktur i infrastruktury oporu
oraz w niezachwianym przekonaniem, że inny świat jest
możliwy do wywalczenia otwierają ścieżkę do wynalezienia
na nowo przyszłości, która nie będzie katastrofą.
Shitposterzy
jedynie szydzili z systemu, idzie jednak o to, by go
zmienić. Kluczowe jest przejście od krytyki jako
intelektualnej rozrywki do krytyki jako praktyki zmiany.
Socjalizm nie może być jedynie estetycznym gestem czy
ironicznym komentarzem na marginesie systemu - to
konkretny projekt przejęcia władzy i przebudowy stosunków
społecznych. Ogromne zadanie, ale jeśli wyszliśmy z
feudalizmu, dlaczego nie mielibyśmy wyjść z kapitalizmu?
Prawdziwie rewolucyjna polityka nie kończy się na słowach;
wymaga organizacji mas, i cierpliwej budowy instytucji
klasy pracującej i nieustępliwej walki o realną władzę
ekonomiczną i polityczną.
Wyjście z
pułapki wiecznego ironizowania wymaga politycznej
dojrzałości i odwagi do konsekwentnej powagi. Humor i
sarkazmu mogą nadal pełnić rolę demaskatorską i
integrującą. Ale muszą przestać być alibi dla bezsilności,
a stać się jednym z wielu narzędzi wzmacniających wolę
działania.
Posted on: 2025-04-17
Post. 8. Czy Rosja jest imperialistyczna?
W
potocznym, medialnym rozumieniu imperializm oznacza
agresywną ekspansję – politykę siły, zaborczości,
dominacji. Dla wielu myślicielek i myślicieli
marksistowskich to jednak coś więcej: nie "wybryk"
polityczny, lecz konsekwencja rozwoju kapitalizmu. Z tej
fundamentalnej różnicy wynika częste rozmijanie się w
dyskusjach na temat współczesnych przejawów imperializmu –
a zwłaszcza w ocenie miejsca, jakie zajmuje w tym pejzażu
dzisiejsza Rosja. Czy rzeczywiście można ją uznać za
państwo imperialistyczne?
Z
perspektywy liberalnej, imperializm to dążenie do
poszerzania stref wpływów za pomocą środków militarnych,
gospodarczych oraz politycznych. Klasycznym wzorcem tej
logiki pozostaje kolonializm XIX wieku – epoka, w której
europejskie potęgi podporządkowywały sobie odległe
terytoria, eksploatując ich zasoby i ludność. Choć
formalny system kolonialny upadł, mechanizmy dominacji
przetrwały – dziś występują w subtelniejszej, choć nie
mniej skutecznej formie.
W tym
sensie Rosja zdaje się idealnie wpisywać w schemat.
Aneksja Krymu w 2014 roku, wojna w Ukrainie, zaangażowanie
militarne w Syrii czy Afryce – to nie odosobnione epizody,
lecz przejawy systemowej strategii ekspansji. Do tego
dochodzą narzędzia ekonomicznego uzależnienia: kontrola
dostaw energii, uzależniające kredyty, które z czasem
przeradzają się w instrumenty politycznego nacisku. Warto
przypomnieć, że Federacja Rosyjska odziedziczyła po ZSRR
portfel wierzytelności opiewający na 145 miliardów dolarów
– rozciągający się od Kuby po Wietnam, od Indii po Syrię.
W liberalnym ujęciu taka mieszanka agresji militarnej i
presji ekonomicznej to esencja współczesnego imperializmu.
Marksistowska
teoria
imperializmu
opisuje
imperializm
jako
zjawisko
o
konkretnych
historycznych
przyczynach
i nie szuka jego źródeł w złych intencjach czy moralnej
degeneracji. W tym ujęciu imperializm to
strukturalna konsekwencja rozwoju kapitalizmu na jego
zaawansowanym etapie. To moment, w którym dominację
przejmują monopole, kapitał finansowy, a ekspansja
kapitału – bardziej niż towarów – staje się podstawowym
mechanizmem reprodukcji systemu. Militaryzm pełni w tej
logice rolę służebną: ochrania interesy oligarchii
finansowej.
Czy
Rosja pasuje do tej definicji? Wielu lewicowych
komentatorów wciąż niechętnie posługuje się wobec niej
terminem „imperialistyczna”, a niektórzy wręcz go
odrzucają. Jednak jeśli spojrzymy chłodno, analitycznie –
ich opór okazuje się nieprzekonujący. Mimo że rosyjska
gospodarka jest relatywnie słabsza niż amerykańska to
skala i logika jej działania noszą wyraźne cechy
imperializmu. Giganci tacy jak Gazprom czy Rosnieft
funkcjonują jak państwowe monopole – eksportując kapitał i
budując zależność peryferii od centrum. Rosyjscy
oligarchowie, choć formalnie podporządkowani Kremlowi,
stanowią pasożytniczą elitę czerpiącą zyski z wyzysku –
zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego.
Wojny
prowadzone przez Rosję nie są więc jedynie wyrazem jej
agresywnej "natury", ani nie są jakimś metafizycznym
"źródłem zachowania" – są politycznym przejawem logiki
akumulacji kapitału w warunkach kryzysu. Są wynikiem
zderzenia politycznych ambicji z gospodarczym przymusem
ekspansji. Odrzucenie moralizatorskiej, a niekiedy wręcz
orientalizującej ("Rosja nigdy nie była Europą") narracji
liberalnej pozwala dostrzec w tych działaniach coś więcej
niż „zło” – dostrzec ich systemowe źródła.
Czy to
oznacza, że Rosja jest tak samo imperialistyczna jak Stany
Zjednoczone? Nie do końca. USA to centrum globalnego
kapitalizmu – technologicznie zaawansowane, finansowo
hegemoniczne. Rosja natomiast to potęga drugiego rzędu,
ale to nie przekreśla jej aspiracji i praktyk
imperialnych. Podobnie nietrudno zauważyć tendencję do
bagatelizowania kompetencji Rosji w zakresie "wytwarzania
zgody" na wojnę. Rosja stosuje te same techniki co USA –
choć z mniejszą skutecznością i na bardziej ograniczoną
skalę.
Spór o
to, czy Rosję można nazwać imperialistyczną, nie jest
akademicką ciekawostką. Ma on realne implikacje
polityczne. Część lewicy – zwłaszcza na Zachodzie – widzi
w Moskwie siłę antyhegemoniczną, przeciwwagę dla dominacji
USA. To jednak błąd: Rosja nie jest alternatywą dla
imperializmu, lecz jego wariantem. Jej działania w
Ukrainie, Gruzji czy Afryce pokazują, że korzysta z tych
samych instrumentów dominacji co zachodnie mocarstwa –
choć czyni to mniej sprawnie.
Rosja
jest państwem imperialistycznym – zarówno według
liberalnych, jak i marksistowskich kryteriów. W ujęciu
liberalnym to państwo ekspansywne, militarne, zaborcze. W
marksistowskim – struktura zdominowana przez monopole,
oligarchię i kapitał eksportowy. Różnice dotyczą jedynie
stopnia i skuteczności. W globalnym świecie rywalizacji i
przemocy Rosja pozostaje graczem drugiej ligi – lecz gra
według tych samych brutalnych zasad, co liderzy.
Posted on: 2025-04-07
Post. 7. Od społeczeństwa dobrobytu do społeczeństwa bunkru.
Huzarów śmierci nigdy nie kochałem,
Ani moździerzy o wdzięcznych imionach,
Więc gdy się wielkie dni zbliżały do nas,
Nie czyniąc szumu prędko wyjechałem.
(Hugo Ball)
Od kilku lat Europa znów żyje w cieniu wojny. Polska kupuje
czołgi i systemy rakietowe, Francja i Niemcy – te gospodarcze
lokomotywy Unii Europejskiej – zwiększają wydatki na
zbrojenia, porzucając nawet doktryny "fiskalnej
odpowiedzialności". Nikt już nawet nie udaje, że państwo nie
ma własnych pieniędzy, ale nie myślcie, że państwo ma je dla
Was.
W mediach zamiast rzeczowej debaty o celach i kosztach
militaryzacji dominuje wojenna panika. Podczas gdy każda
złotówka i euro wydane na system opieki medycznej, edukację
czy pomoc społeczną są skrupulatnie analizowane i
przedstawiane jako "niepotrzebne obciążenie budżetu", na
wojsko pieniądze płyną szerokim strumieniem.
Militaryzacja nie podlega bowiem potocznej w liberalnych
"demokracjach" logice zaciskania pasa – odbywa się w
atmosferze społecznego przyzwolenia, bez podstawowych pytań:
kto faktycznie czerpie zyski z tego wyścigu zbrojeń? Jakie
będą długofalowe konsekwencje tej polityki dla naszego
bezpieczeństwa i dobrobytu?
Dla elit wojna i strach przed wojną to przede wszystkim
biznes. Nasz strach i poczucie zagrożenia skutecznie
przekuwają na zyski akcjonariusze koncernów zbrojeniowych:
niemieckiego Rheinmetall, amerykańskiego Lockheeda Martina,
brytyjskiego BAE Systems i dziesiątek innych "graczy". Ich
fabryki pracują pełną parą, a notowania giełdowe biją rekordy
za każdym razem, gdy gdzieś na świecie wybucha kolejny kryzys
dyplomatyczny lub ktoś zaczyna strzelać.
Ale to nie wszystko. Militaryzacja to także potężny mechanizm
redystrybucji środków publicznych – miliardy z są
transferowane do kieszeni wąskiej grupy dostawców broni,
podczas gdy szpitale, szkoły i transport publiczny walczą o
przetrwanie.
Wojna i groźba wojny to nie tylko realne zagrożenia
polityczne. To także wyjątkowo skuteczne narzędzia zarządzania
społeczeństwem. Strach przed zewnętrznym wrogiem:
- Usprawiedliwia utrzymywanie niskich wydatków socjalnych
("Nie stać nas na podwyżki dla nauczycieli, bo musimy kupić
czołgi"),
- Legitymizuje ograniczanie praw pracowniczych ("W czasach
zagrożenia musimy być konkurencyjni"),
- Poszerza uprawnienia służb kosztem wolności obywatelskich,
- Pozwala wycofywać się z międzynarodowych zobowiązań
humanitarnych.
Polska już w 2022 roku, pod pretekstem "zagrożenia" (głodni
ludzie), zawiesiła prawo do ubiegania się o azyl na granicy z
Białorusią, a ostatnio władza, ówczesna "demokratyczna
opozycja", przyklepała to zawieszenie ustawą. I nikt nawet nie
ubolewa nad praworządnością. Teraz dyskutuje się o wycofaniu
Polski z Konwencji Ottawskiej o zakazie min przeciwpiechotnych
– wszystko w imię "elastyczności obronnej".
Tymczasem ta polityka ma konkretne, negatywne konsekwencje:
1. Odciąga zasoby od walki z kryzysem klimatycznym – podczas
gdy potrzebujemy miliardów na transformację energetyczną,
rządy przeznaczają je na broń,
2. Pogłębia nierówności społeczne – bo kto zapłaci za ten
wyścig zbrojeń? Średnia i niższa klasa, oczywiście,
3. Przyspiesza degradację systemu opieki zdrowotnej – w Polsce
już dziś brakuje lekarzy, a pieniądze idą na zakup dronów,
4. Utrwala toksyczną politykę wiecznego konfliktu – zamiast
szukać rozwiązań dyplomatycznych, inwestujemy w eskalację,
5. Jest młynem na wodę dla prawicowej ekstremy, która w wielu
państwach Europy jest coraz to bliżej realnej władzy.
Czy jest alternatywa? W obliczu przyspieszającego uwiądu
pozycji USA w Europie i trudnej do oszacowania siły Rosji w
stosunku do jej zapędów trudno sobie wyobrazić szybką i
głęboką demilitaryzację Polski i Europy. Ale to nie znaczy, że
nie ma alternatywy dla obecnego przyspieszenia wojennego bicia
piany i bicia monet na potrzeby wydatków na broń. Lewica nie
jest skazana na przytakiwanie militaryzmowi!
Europa nie stanie się bezpieczniejsza przez kolejne kontrakty
zbrojeniowe. Bezpieczeństwo buduje się poprzez sprawiedliwość
społeczną, niezależną dyplomację. Militarystyczna spirala
służy wyłącznie wąskiej grupie interesów. Dobrym punktem
wyjścia dla dyskusji są pytania o przejrzystość w zamówieniach
wojskowych (Kto podejmuje decyzje i z jakich powodów?),
publiczna debata o prawdziwych potrzebach obronnych (zamiast
ślepego naśladowania amerykańskiej agendy) i połączenie
postulatów bezpieczeństwa z socjalnymi, a przede wszystkim
trzeźwa ocena zagrożeń.
Militaryzm jest dla elit politycznych ścieżką ucieczki od
polityki. Gdy brakuje wizji rozwiązania kryzysów społecznych,
gospodarczych czy ekologicznych, rządzący sięgają po prosty
schemat zastąpienia społeczeństwo dobrobytu projektem
społeczeństwa twierdzy. Militaryzm jest wygodny dla elit, bo
kolejne "historyczne" zakupy czołgów i armat łatwo wpisać w
rubryczce "sukcesy", przynajmniej do momentu, gdy wojna
naprawdę nie wybuchnie. Militaryzm ujednolica dyskurs — gdy
wszyscy stają "murem za mundurem" nie ma miejsca na dyskusje o
podatkach, nierównościach i prawach pracowniczych, nie mówiąc
już o ekologii czy kryzysie legitymizacji władzy.
Europa po 1945 roku chciała być projektem pokojowej
współpracy. Dziś coraz bardziej staje się zbiorem uzbrojonych
po zęby państw policyjnych, w których prawa socjalne i
polityczne są ograniczane pod pretekstem "obronności". Jestem
jak najdalszy od widocznej gdzieniegdzie na lewicy poczciwej
wiary w to, że putinowska Rosja została "sprowokowana" do
inwazji na Ukrainę, ale za równie wielką naiwność uważam
wiarę, że militaryzm nie jest dla polskich i europejskich elit
wygodną ścieżką ucieczki od odpowiedzialności.
Posted on: 2025-04-02
Post. 6. Nie mówić po prostu "nie". Szkic próby wprowadzenia
do "Wstępu" do "Przyczynku do krytyki heglowskiej filozofii
prawa" (notatka na spotkanie grupy czytelniczej).
Dziś spieranie się z Heglem to najczęściej wyraz
nieszkodliwej ekscentryczności, forma performatywnej sztuki
życia. Ale jeśli chcemy się nauczyć czegoś od Marksa, a
szczególnie jeśli chcemy spróbować pozwolić mówić mu głosem
możliwie bliskim temu, jakim naprawdę mówił, dobrze zajrzeć do
"Przyczynku do krytyki heglowskiej filozofii prawa".
Odniesienia tego typu wydają się odległe, ale odległość od
Hegla i Marksa wydaje się dużo większa niż jest naprawdę za
sprawą zwielokrotnienia intensywności produkcji kultury przez
technologię. Marks miał 13 lat, gdy Hegel umarł, a gdy umierał
sam Marks cztery lata miał Albert Einstein. We wcześniejszych
epokach byliby sobie i nam bardzo bliscy.
"Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa" to jedyny
większy tekst Marksa poświęcony Heglowi. W jego czasach
filozofia Hegla była oczywistym punktem odniesienia w debatach
intelektualnych. Choć Marks krytykował Hegla, to z młodym
Heglem, zafascynowanym ideałami Rewolucji Francuskiej, z
pewnością łączyło go niemało.
W "Zasadach filozofii prawa" z 1821 roku Hegel przeciwstawiał
liberalnym, indywidualistycznym teoriom społeczeństwa swoją
koncepcję "etyczności" rozumianej jako obiektywna sieć relacji
społecznych, które kształtują jednostkę. Państwo było dla
niego najwyższą formą pojednania wolności jednostkowej z
prawem.
Hegel pozostawił po sobie tysiące stron notatek do wykładów, a
jego system filozoficzny wywarł ogromny wpływ na Marksa i
Engelsa. Lubię czasem myśleć o Marksie jako o bardziej
konsekwentnym i nowoczesnym hegliście – takim, który nie
stetryczał, jak sam Hegel. Marksowskie (wtórne) gesty
odwracania, zrywania i krytyki mają w dużej mierze charakter
retoryczny i służą odcięciu się od heglowskiej apologii
państwa pruskiego. Konkretność, odejście od idealizmu i
eliminacja romantycznej egzaltacji w języku pozwalają na
bardziej solidne i systematyczne podejście do krytycznego
myślenia.
We "Wstępie" do "Przyczynku do krytyki heglowskiej filozofii
prawa" Marks podejmuje próbę krytyki heglowskiej filozofii
prawa poprzez analizę społecznych i politycznych uwarunkowań
Niemiec w XIX wieku. To właśnie z tego tekstu pochodzi jeden z
jego najbardziej znanych bon motów: religia jako „opium ludu”.
Dla Marksa religia była zarówno wyrazem rzeczywistej nędzy,
jak i protestem przeciwko niej. Krytyka religii staje się więc
warunkiem koniecznym dostrzeżenia rzeczywistych źródeł
cierpienia i konieczności ich przezwyciężenia.
Określenie „opium ludu” często czyta się dziś w duchu Nancy
Reagan, jak wezwanie, by nie myśleć i "po prostu powiedzieć
nie". Marks nie zachęca po prostu, by powiedzieć „nie”. Nazywa
religię „westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem
nieczułego świata” i „duszą bezdusznych stosunków”. Historia
powinna zastąpić prawdy nadprzyrodzone prawdą ziemską, ale
krytyka religii powinna prowadzić do krytyki prawa, a ta z
kolei do krytyki polityki.
Marks uważał, że Niemcy doświadczyły restauracji dawnych
porządków bez wcześniejszej rewolucji z powodu swojego
historycznego zapóźnienia. Niemiecki system polityczny był
skostniały i niezdolny do samodzielnego przekształcenia.
Społeczeństwo niemieckie dzieliło się na kasty, które
wzajemnie się tłumiły, uniemożliwiając jakąkolwiek walkę o
prawdziwą wolność. Władcy Niemiec utrzymywali swoją władzę,
podtrzymując archaiczne struktury społeczne i dbając o ich
reprodukcję.
W tym politycznym i społecznym impasie filozofia powinna
analizować rzeczywiste warunki społeczne, jednak niemiecka
filozofia prawa – na czele z Heglem – wyprodukowała jedynie
abstrakcyjną interpretację i apologię nowoczesnego państwa.
Marks zastanawia się, czy możliwa jest w Niemczech rewolucja,
która nie tylko pozwoli im dogonić nowoczesne kraje, ale wręcz
od razu przenieść je na wyższy poziom rozwoju społecznego.
Jako siłę zdolną do tak radykalnej zmiany wskazuje proletariat
– klasę, która nie ma nic do stracenia i która, by się
wyzwolić, musi zakwestionować cały istniejący porządek.
Wyzwolenie proletariatu oznacza wyzwolenie całego
społeczeństwa.
Jeśli niemiecka rewolucja ma się udać, musi być gruntowna i
powszechna – częściowa zmiana polityczna nie wystarczy.
Konieczne jest całkowite zniesienie istniejących stosunków
politycznych i społecznych. Zdaniem Marksa proletariat
potrzebuje filozofii jako przewodnika, ale jednocześnie
filozofia nie może się urzeczywistnić bez proletariatu.
Proletariat uzbrojony w filozofię miał stać się siłą zdolną do
obalenia starego świata i stworzenia nowego – świata, w którym
człowiek będzie naprawdę wolny.
Niektórzy hegliści zarzucają Marksowi, że krytykował Hegla,
ale nigdy nie rozliczył się jasno z tym, co mu zawdzięczał.
Marek Siemek – heglista-marksista, który mnie samego
wprowadził do filozofii – uważał "Przyczynek do krytyki..." za
tekst niedialektyczny, a nawet nietranscendentalny. Zarzucał
Marksowi, że pod wpływem Feuerbacha jedynie odwrócił podmiot i
orzecznik, omijając sedno problemu – heglowską filozofię
prawa, rozumianą jako „próbę ujęcia samej przedmiotowości
społecznej jako takiej w jej całościowej strukturze”.
Siemek twierdził, że „dojrzały Marks” pozostał „więźniem”
swojej nieudanej krytyki Hegla, przez co „nie mógł pozostawić
swoim uczniom i następcom żadnych jasnych i jednoznacznych
sformułowań dotyczących typowo heglowskich zagadnień teorii
państwa, prawa i władzy politycznej”. Konsekwencją tego
niespłaconego długu wobec Hegla było, według Siemka,
poświęcenie „samej przedmiotowości społecznej” oraz
„międzypodmiotowej przestrzeni racjonalnego dyskursu”, która
ustąpiła miejsca wszechobecnej przemocy.
Zdaniem Siemka, gdyby Marks spłacił swój dług wobec Hegla,
marksizmowi łatwiej byłoby zmierzyć się z problemem władzy
politycznej i jej roli w społeczeństwie i być może nie
wydarzyłby się stalinizm.
Przeczytałem tekst Stalina o dialektyce i nie wydaje mi się,
by Marks był w stanie Stalina uratować. Nie interesuje mnie
też szczególnie kwestia wzajemnych długów filozofów wobec
siebie, a już tym bardziej ich „spłacania”. To akademickie
kwestie, czasem przydatne do zrobienia porządnego przypisu.
Marks krytykował Hegla, ale przejął od niego więcej, niż
chciał przyznać – zwłaszcza w kwestii rozumienia świadomości,
która, podobnie jak wszystko w marksizmie, jest niezrozumiała
poza społeczeństwem.
Heglowska krytyka uwikłania świadomości w struktury społeczne
i marksowska krytyka ekonomii politycznej to tak naprawdę ten
sam projekt. Hegel nie traktował myślenia jako narzędzia – dla
niego było ono częścią rzeczywistości. Świadomość rzadko zdaje
sobie sprawę z własnych uwarunkowań i nigdy w pełni ich nie
obejmuje.
Marksowska krytyka religii, prawa i państwa to nie tylko
rozpoznanie ich funkcji ideologicznych, ale także próba
zrozumienia, że nie są one neutralnym odbiciem rzeczywistości,
lecz jej aktywnym kształtowaniem. Ideologia nie jest jedynie
„fałszywą świadomością” – pełni również funkcję organizującą
rzeczywistość społeczną. Dzięki temu podwójnemu rozumieniu
krytyki przestaje ona być jedynie przedrzeźnianiem systemu, a
staje się przyczynkiem do jego opisu i zmiany.
Posted on: 2025-03-25
Post 5. Nie kłamać - wyzwania lewicy w kontekście
ludobójstwa w Gazie i uporczywego trwania nierówności między
Północą a Południem.
Dziś przeczytałem, że Izrael zabił jednego z moich ulubionych
reporterów ze Strefy Gazy – dwudziestoczteroletniego Hosama
Szabata.
Po raz pierwszy zwróciłem na niego uwagę, oglądając nagranie,
w którym palestyńska dziewczynka mówiła mu, jak bardzo się
cieszy, że go widzi, bo myślała, że stał się męczennikiem. Nie
wiem, czy ta dziewczynka jeszcze żyje. Od tamtego czasu Izrael
zabił bardzo dużo dzieci.
W minioną niedzielę uczestniczyłem w demonstracji solidarności
z Palestyną w Krakowie. Miałem okazję wygłosić krótkie
przemówienie, które rozpocząłem od historii innego młodego
Palestyńczyka. Jadąc rowerem przez dzielnicę Al-Tufah w
pobliżu miasta Gaza, znalazł on martwe niemowlę wyrzucone na
ulicę falą uderzeniową po izraelskiej bombie.
Według ostrożnych szacunków palestyńskiego Ministerstwa
Zdrowia, w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy takich
"tragicznych przypadków", jak zwykły mówić o tych wydarzeniach
korporacyjne media, było ponad 50 000. Tymczasem bardziej
wiarygodne dane z magazynu The Lancet wskazują, że liczba
ofiar izraelskiego ludobójstwa już dawno przekroczyła 200 000.
Podczas wystąpienia mówiłem o nierozerwalnych związkach między
kapitalizmem, imperializmem i oporem wobec nich. System, który
produkuje izraelską nekropolitykę, to ten sam system, który
wyzyskuje pracowników, niszczy środowisko naturalne i utrwala
patriarchalne struktury władzy.
Na demonstracji obecnych było pół tuzina organizacji
politycznych. Sprawa palestyńska stanowi punkt przecięcia
licznych wątków krytyki systemowej. Refleksja o Palestynie
nieuchronnie prowadzi do pytania, w jaki sposób imperializm i
kapitalizm kształtują rzeczywistość społeczną na wszystkich
jej poziomach - prawda ta jest zawsze blisko, nawet jeśli nie
zawsze oczywista, zasłonięta bezpośrednią przemocą.
Kapitalistyczna logika zysku, ze swymi nieodłącznymi
kryzysami, produkuje nie tylko materialne odpady, ale i
ludzkie tragedie. Nie zawsze przybiera to tak drastyczne formy
jak w Strefie Gazy czy na Zachodnim Brzegu - wystarczy
wspomnieć, że gdyby NFZ był finansowany na poziomie
europejskiej średniej, w Polsce co roku umierałoby o 10 000
osób mniej.
Choć stosunkowo łatwo wyobrazić sobie poprawę funkcjonowania
systemu opieki zdrowotnej w Polsce, to już wykorzenienie
systemowo wytwarzanej przemocy w skali globalnej wymagałoby
fundamentalnej przemiany całego światowego porządku
politycznego.
Przemoc imperialistyczna odgrywa kluczową rolę w utrwalaniu
globalnego systemu wyzysku. Jak trafnie - być może niechcący -
zauważył wiceprezydent USA w przemówieniu na forum bogatych
nerdów, pierwotny zamysł globalizacji zakładał utrwalenie
istniejącej hierarchii: państwa peryferyjne miały na zawsze
pozostać na niższych szczeblach globalnych łańcuchów wartości.
Ta nierówna wymiana gospodarcza i polityczna między Globalną
Północą a Południem stanowi fundament kapitalistycznego
systemu wyzysku. Nic więc dziwnego, że Północ nieustannie
rewitalizuje kolonialne narracje i zwalcza wszelkie próby ich
dekonstrukcji podejmowane przez rdzenne społeczności. To
dlatego korporacyjne media demonizują palestyński, jemeński,
libański opór tak jak dawniej demonizowały opór kenijski czy
południowoafrykański.
Imperialistyczna przemoc służy systematycznemu tłumieniu oporu
przeciwko wyzyskowi. Gdy opór okazuje się skuteczny, kapitał
zmuszony jest zmierzyć się z rzeczywistymi kosztami produkcji,
co z kolei zaostrza i przyspiesza nadejście kryzysów
systemowych. To dlatego system tak bardzo upiera się przy
trwaniu projektów politycznych w rodzaju izraelskiego, czy
południowoafrykańskiego apartheidu.
Globalny kapitalizm kreuje iluzję zunifikowanego systemu
wymiany, rzekomo opartego na wspólnych regułach to kapitalizm
rodem z książek Fernanda Braudela - w którym elity Globalnej
Północy nieprzerwanie utrzymują dominującą pozycję ale dzieje
się to dzięki wolnemu handlowi czy też międzynarodowemu ładowi
opartemu na regułach. W tym narracyjnym konstrukcie niedolę
Globalnego Południa przedstawia się jako wynik nieudanej
implementacji kapitalizmu, podczas gdy bogactwo Północy ma
rzekomo świadczyć o jego sukcesie.
Ta ideologiczna zasłona celowo pomija fakt, że sama nierówna
wymiana oraz imperialistyczna przemoc stanowią nieusuwalne
elementy kapitalistycznego systemu produkcji w jego obecnej
formie.
Przezwyciężenie tej nierównowagi wymaga przezwyciężenia
imperializmu. Oczekiwanie, że kapitalistyczne elity i ich
państwa zaakceptują rozwiązania, które zagrożą ich zyskom jest
naiwnością. Dla państw Południa kluczowe dla przezwyciężenia
imperializmu jest, jak to ujęli towarzysze z Progressive
International w analizie koncepcji Nowego Międzynarodowego
Porządku Ekonomicznego (NIEO) dekolonizacja i suwerenność
gospodarcza, w ramach której uniezależnią się technologicznie
od Północy, odzyskają kontrolę nad finansami i zmobilizują
swoje zasoby wokół dobrobytu społeczeństw i rozwoju poprzez
ustanowienie polityki przemysłowej skoncentrowanej na tych
celach z uwzględnieniem kwestii ekologii.
Lewica w naszej części świata nadal albo wprost wspiera
imperializm, militaryzm i neoliberalizm, a jej wizje zielonej
przyszłości nie zawierają niezbędnego komponentu
dystrybutywnego w odniesieniu do gospodarki i polityki, albo
nie wprost przez bicie naokoło krzaka w kwestii socjalizmu i
potrzeby głębokiej systemowej zmiany, a nawet samego faktu
istnienia antagonizmu klasowego. Samo kontrowanie prawicowych
narracji, szczególnie jeśli ogranicza się do postulatów
lepszego zarządzania tym samym systemem czy też dolania
jakiejś ilości zasobów w tym, czy innym miejscu jest skazane
na porażkę, co widać doskonale na przestrzeni ostatnich
kilkunastu lat w całej Europie.
Spora część tych problemów wynika z lęku przed wyalienowaniem
klas pracujących. Prawicy udaje się skutecznie pokazywać, że
solidarność z Południem to "wyższe podatki" a lewicy słabo
wychodzi pokazywanie, że imperializm i kapitalizm krzywdzi
pracowników na całym świecie. Skuteczne zaatakowanie
kapitalizmu na Północy wymaga zaadresowania nierówności między
Południem a Północą przy jednoczesnym powodzeniu
demokratycznej i ekologicznej transformacji systemu "w domu".
Dla przezwyciężenia tego lęku kluczowe jest zrozumienie, że
imperializm i kapitalizm NAPRAWDĘ krzywdzą pracowników na
całym świecie, a więc także "w domu"! Outsourcing pracy to
wyścig na dno w kwestii standardów pracy. Naftowi prywaciarze
czerpią zyski z wojen i kolonializmu, a więc publiczne
odnawialne źródła energii obniżają koszta i przynoszą pokój.
Migracje są spowodowane kapitalistyczną nekropolityką, a brak
solidarności z osobami w drodze pozwala rządzącym dzielić nas
i łatwiej nami rządzić...
Kluczowe dla powodzenia internacjonalistycznej polityki
uniwersalnej pracowniczej solidarności są odwaga dociekania i
mówienia prawdy o związkach naszych lokalnych zmagań z
globalną machiną wyzysku, oraz budowanie ruchu na rzecz
systemowej zmiany, a nie tylko lepszego zarządzania systemem.
Prawicowy populizm podrzuca łatwe do zrozumienia propozycje
rozwiązań jak cła czy ksenofobia. Lewica musi umieć zaoferować
klasie pracującej nie tylko lepsze propozycje, ale muszą one
być równie łatwe do zrozumienia. To nie oznacza, że musimy
kłamać albo uważać ludzi za głupków i mówić do nich jak do
głupków! My też możemy pokazać gdzie jest wróg, ale możemy
przy tym nie kłamać! Możemy mieć dobrą pracę na planecie, na
której da się żyć! Nie możemy mieć dobrej pracy na planecie,
na której da się żyć i jednocześnie prawie 3000 miliarderów.
Naszej dumie i godności nie zagrażają uchodźcy, zagrażają jej
dyrektorzy korporacji! Osadzenie internacjonalizmu w
zmaganiach klasowych może pomóc zastąpić cynizm i resentyment
solidarnością i wspólnotą gniewu.
Redystrybucja władzy na skalę globalną jest konieczna i nie
wykonamy za Globalne Południe jego pracy, ale poprzez rzucenie
wyzwania kapitałowi "u nas" możemy wesprzeć tę redystrybucję
rozwiązując jednocześnie nasze własne problemy polityczne.
Posted on: 2025-03-24
Post 4. Miraż drugiej szansy. Czytając "Drugą szansę"
Zbigniewa Brzezińskiego.
Przeczytałem "Drugą szansę" Zbigniewa
Brzezińskiego. Jedną z najciekawszych cech tej książki jest
to, że została napisana w 2007 roku, tuż przed kryzysem
finansowym z 2008 roku (polskie tłumaczenie ukazało się w 2008
roku). Kryzys finansowy 2008 roku pokazał tym, którzy z
różnych powodów jeszcze o tym nie wiedzieli, że kapitalizm
jest niestabilny. Skutki kryzysu uderzyły przede wszystkim w
klasę pracującą. Elity kapitalistyczne zostały osłonięte przez
państwo. Okazało się, że państwo ma jednak swoje pieniądze /s
– ale tylko dla bogatych. Kryzys ten zachwiał rolą USA jako
globalnego hegemona.
Po pierwsze, osłabił zaufanie do dolara jako waluty rezerwowej
i podważył system finansowy oparty na jego dominacji. Po
drugie, wiele państw zaczęło kwestionować USAńską kontrolę nad
instytucjami takimi jak Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz
Walutowy. To z kolei przyczyniło się do wzrostu znaczenia
alternatywnych instytucji finansowych, takich jak Azjatycki
Bank Inwestycji Infrastrukturalnych czy New Development Bank.
Wreszcie, kryzys podważył rolę USA jako „globalnego
policjanta”. Proces wycofywania się USAn z przewodnich, nie
mówiąc o zwycięskich pozycjach w różnych konfliktach trwa
długo, ale jest faktem. Od ponad półtora roku Stany
Zjednoczone nie są w stanie złamać humanitarnej blokady
morskiej jednego z najbiedniejszych państw świata – Jemenu.
Od kilku tygodni w Białym Domu po raz drugi rezyduje Donald
Trump, który w czasach, gdy Brzeziński pisał Drugą szansę,
komentował politykę i kulturę w programie radiowym Trumped!.
Większość komentatorów życia politycznego analizuje jego
postać w kategoriach psychologicznych lub snuje teorie
spiskowe, jak gdyby obecne wydarzenia nie były kontynuacją
tendencji, które opisywano z różnych perspektyw już wcześniej.
Książka Brzezińskiego jest jednym z takich opisów.
Jak wszyscy liberałowie, autor Drugiej szansy przyjmuje w
swojej analizie wiele arbitralnych założeń, a większość jego
poprawnych wniosków to banały. Za punkt wyjścia przyjmuje
upadek ZSRR i moment, gdy USA pozostały jedynym
supermocarstwem. Opowiada historię trzech prezydentów –
George’a H.W. Busha, Billa Clintona i George’a W. Busha.
Zdaniem Brzezińskiego prezydentura George’a H.W. Busha była
przykładem kompetentnego zarządzania kryzysowego przy braku
strategicznej wizji. Nie potrafił on przekuć sukcesów – takich
jak przeprowadzenie USA przez okres rozpadu ZSRR i zwycięstwo
w wojnie z Irakiem – w trwałą transformację globalnej
polityki. Brzeziński obwinia go za brak zdecydowanych działań
na rzecz demokratyzacji Rosji i „stabilizacji” Bliskiego
Wschodu. Kolejny prezydent, Bill Clinton, również – zdaniem
Brzezińskiego – nie wypracował spójnej strategii zapewniającej
globalną stabilność. Najsurowszej krytyce poddany został
jednak George W. Bush, którego militarne eskapady i
ignorowanie sojuszników podważyły reputację USA i przyczyniły
się do wzrostu antyUSAńskich nastrojów na świecie.
Najciekawsza jest końcówka książki. Spoglądając w przyszłość z
niepokojem, Brzeziński wykazuje więcej historycznej
perspektywy niż w rozdziałach poświęconych trzem prezydentom.
Wskazuje, że za erozję pozycji USA odpowiadały strategiczna
niecierpliwość, brak rozwagi w działaniach militarnych i
ideologiczne zadufanie. Nie dostrzega jednak czegoś, co już w
2008 roku było oczywiste, a dziś stało się wręcz banalnym
faktem – strukturalnego kryzysu imperialistycznego
kapitalizmu.
Brzeziński ubolewa nad degradacją pozycji USA, sugerując, że
lepsze zarządzanie mogłoby powstrzymać ten proces. W tym
aspekcie przypomina dzisiejszą umiarkowaną lewicę, która
pokłada nadzieję w sprawnym zarządzaniu jako remedium na
kryzys klimatyczny, faszyzm czy konsolidację władzy w rękach
technooligarchii. Nostalgia Brzezińskiego za „lepszym”
przywództwem ignoruje fundamentalną sprzeczność leżącą u
podstaw USAńskiej dominacji – dążenie do akumulacji kapitału
odbywa się kosztem globalnej stabilności.
Idea, że USAńska potęga mogłaby kiedykolwiek służyć
stabilizacji świata, jest burżuazyjną fantazją. Instytucje
wychwalane przez Brzezińskiego – NATO, globalny ład finansowy,
kompleks militarno-przemysłowy – nie są neutralnymi
mechanizmami antykryzysowymi. Są narzędziami imperialistycznej
eksploatacji. Brzeziński opisuje okres po upadku ZSRR jako
szansę na oświecone USAńskie przywództwo. Dziś wiemy, że był
to czas narastania sprzeczności kapitalizmu, które zachwiały
systemem już rok po publikacji Drugiej szansy.
Brzeziński twierdzi, że polityka Busha podzieliła sojuszników
USA i zjednoczyła jej wrogów, sugerując, że bardziej
strategiczne (czytaj: sprytniejsze) użycie siły mogłoby temu
zapobiec. Jednak jego analiza pomija materialne uwarunkowania
USAńskiego interwencjonizmu – konieczność kontroli zasobów
energetycznych, tłumienia ruchów wyzwoleńczych i utrzymania
systemu kolaborujących elit.
Brzeziński błędnie określa wojnę w Iraku jako strategiczny
błąd. W rzeczywistości była ona nieuniknioną konsekwencją
systemu, w którym malejące korzyści z militaryzacji akumulacji
kapitału prowadzą do erozji hegemonii USA.
Najbardziej niefrasobliwe w jego analizie są spekulacje o
rosnącej potędze Chin. Brzeziński sugeruje, że dobrze
zarządzany sojusz atlantycko-pacyficzny mógłby włączyć Chiny
do USAńskiego porządku światowego i jednocześnie powstrzymać
Rosję od destrukcyjnych działań. To podejście świadczy raz
jeszcze o jego całkowitym niezrozumieniu sprzeczności systemu
kapitalistycznego.
Brzeziński kończy swoją książkę apelując o „drugą szansę” dla
USAńskiego przywództwa, opartego na konsensusie, strategicznej
cierpliwości i „oświeconym” interesie własnym.
O socjalistycznej lewicy mówi się niekiedy, że często miewa
rację zbyt wcześnie. Analizy i zalecenia Brzezińskiego były
nie tylko naiwne, ale już w momencie ich formułowania
przestarzałe.
Dekada po publikacji Drugiej szansy nie przyniosła żadnej
„drugiej szansy” dla USA, lecz jedynie przyspieszenie ich
upadku. Kryzys finansowy 2008 roku obnażył zgniliznę
neoliberalnego porządku, a kolejne lata tylko potwierdziły, że
USAński kapitalizm nie jest w stanie pokojowo rozwiązać
własnych sprzeczności.
Upadek USA nie wynika z błędów przywódców, lecz z wyczerpania
kapitalistyczno-imperialistycznego systemu. Sprzeczności,
które Brzeziński próbował opisać, nie są chwilowymi
potknięciami, lecz permanentnym kryzysem wpisanym w logikę
imperialnej hegemonii.
Najbystrzejszy neolib zawsze będzie tępakiem przy średnio
rozgarniętej marksistce.
Posted on: 2025-03-21
Post 3. Kraków po wyborach.
Frekwencja: 16,2%
Ewa Sładek: 7,98%
Bez przełomu w Krakowie – PO-PiS, dziadocen i liberalna
mizeria w Senacie trwają. Przy niskiej frekwencji kandydatka
Razem zdobyła solidne 7,98%. Obawiam się, że partia, skupiona
na kampanii prezydenckiej, nie wyciągnie wniosków. Ewa Sładek
nie przegrała z powodu braku kompetencji – to charyzmatyczna
polityczka, której mandat byłby wartością dla Senatu i lewicy
w parlamencie. Nie chodzi też o złe postulaty partii –
większość jest dobra, choć są wyjątki, wspomnę o nich niżej.
Problem leży głębiej: lewica dopiero buduje potencjał, a
zwycięstwa to wciąż wyjątki, nie reguła. Poza tym dobre
postulaty to za mało. Partia walcząca o władzę musi albo
wpisać się w dominujące trendy, albo skutecznie je zmieniać.
Razem próbowało tego pierwszego przez pięć lat – start z listy
Nowej Lewicy reanimował eseldowskie zombie, a odklejenie się
od NL zrobiło to ponownie (transfery z/do stowarzyszenia
Wspólne Jutro a.k.a "biejatowcy").
Skończmy z nekromancją! Pora spalić za sobą mosty prowadzące
do Czarzastego!
Liczyłem, że ten rozłam będzie szansą na solidny zwrot w lewo
– w otwartą, antysystemową narrację. W kampanii do Senatu
pojawiły się wątki klasowe, wskazywanie korporacji i bogaczy
jako źródeł problemów, ale większość energii poszła w
bezpieczne, choć słuszne postulaty. Razem ma ludzi z charyzmą
i umiejętnościami, ale teoria polityczna musi porywać masy! A
Polacy w zmianę nie wierzą – prawie 85% wyborców zostało w
domach! Mam nadzieję, że Partia Razem przestanie być partią
założoną przez socjalistów i partią, w której są socjalistki i
stanie się partią realnej, systemowej zmiany.
Pewnie wrócimy do tej rozmowy po wyborach prezydenckich.
Teraz o błędach. Po pierwsze, „prawa mężczyzn”. Tak, system
krzywdzi mężczyzn, ale nie w sposób symetryczny wobec kobiet!
Lewica nie powinna budować fałszywej równowagi – problemy
takie jak presja społeczna czy opieka psychiatryczna można
ująć w ramach walki z patriarchatem. Po drugie, polityka.
Jeśli Razem ma realnie walczyć z kryzysem klimatycznym,
patriarchatem, kapitalizmem i imperializmem, nie zrobi tego
półśrodkami typu „opodatkujmy bogatych”. To krok, ale nie cel.
Potrzeba odwagi i konsekwencji. Chciałbym wrócić do partii,
ale nie zrobię tego, jeśli nie zobaczę, że nie ma groźby
powrotu do reanimacji eseldowskiego truchła i dopóki nie
skończy się głaskanie facecików po główkach, oraz bicie wokół
krzaka w kwestii krytyki systemu. Do tego czasu – kibicuję i
będę się starał wspierać na ile mogę. Powodzenia! Gratuluję
Ewie Sładek i krakowskim Razemkom BARDZO solidnej pracy w
kampanii. Minimalnymi zasobami (kampania nie wyglądała na
bogatą) udało się Wam zwrócić uwagę dużej liczby osób. Bądźcie
z siebie dumne!
Posted on: 2025-03-18